niedziela, 27 października 2013

Gra Endera

     Witam wszystkich serdecznie na moim jeszcze ciepłym blogu. Po kilku miesiącach od debiutu na blogu Archer oraz wielu namowach z jej i Śląskich Blogerów Książkowych strony wychodzę na swoje. A od czego blogger książkowy może zacząć jak nie od krótkiego polecenia Wam książki (a jutro może na spokojnie jakieś wspomnienia z targów książki w Krakowie :) )


Rok zbliża się ku końcowi a co za tym idzie coraz bliżej do premiery najbardziej oczekiwanego przeze mnie filmu tego roku. Film jest adaptacją książki która zapoczątkowała całą serię. Ja zapoznałem się z trzema pierwszymi tomami w formie audiobooka i nie mogę się doczekać kiedy dorwę pozostałe tomy na papierze. Żeby nie przeciągać. Chodzi mi o Grę Endera Orsona Scotta Carda.

Tytuł ten dla wielu jest jedną z najważniejszych książek s-f. Dla mnie też może być bo osobiście czystego s-f czytam raczej mało. Gdyby Gra Endera była jedną z moich pierwszych książek moje losy czytelnicze mogły by się potoczyć inaczej. Sama tematyka jest dość oklepana. Obcy z Kosmosu napadają na ziemię i teraz biedne Ziemniaki muszą się bronić. Trzeba jednak wziąć poprawkę na to, że tytuł po raz pierwszy wydany był w 1985 roku i na ten czas był czymś mocno oryginalnym.

W niedalekiej przyszłości ziemię atakują obcy nazwani Robalami. Ziemianom udaje się odeprzeć atak i natychmiast planują akcję zapobiegawczą wysyłając w przestrzeń kosmiczną flotę okrętów. Głównym założeniem ziemskiego ataku jest wyszkolenie najlepszych dowódców którzy będą w stanie zaskoczyć swoją strategią Robale. Anderw Wiggin, ośmiolatek o niezwykłym umyśle trafia do szkoły bojowej gdzie od samego początku jest szkolony na dowódcę floty który ma odmienić losy świata. Piętno trzeciego syna (w świecie gdzie ustawowo dozwolone jest posiadanie tylko dwójki potomstwa) i charakter nie ułatwiają mu życia w śród rówieśników co prowadzi do wielu spięć. Ender, tak nazwała go siostra, posiada niezwykłe umiejętności dowódcze dzięki czemu buduje sobie mocną pozycję i zdobywa bliskich przyjaciół ale i wrogów na śmierć i życie. 

W Grze Endera widać zderzenie polityki i zdrowego rozsądku w którym ten drugi jest na straconej pozycji. Ale jak może być inaczej kiedy stawką jest, życie całej cywilizacji.  Dzieci które stawiane są przed zadaniami które obecnie dla dorosłych bywają skrajnością. Jednak dzięki wyrazistości postaci i dobrze poprowadzonej fabule książkę połyka się jednym tchem. Dla osób które nie są zwolennikami s-f plusem może być to, że  nie ma w książce wielu skomplikowanych terminów kosmicznych nazw i innych. Historia dzieje się w niedalekiej i prawdopodobnej przyszłości. Pomimo czasu w którym autor napisał dzieło nie widać żadnych zgrzytów w wizji technologicznej dzięki czemu tym lepiej książkę się czyta. Zdecydowanie plusem książki jest zakończenie. Słuchając z wypiekami na twarzy przyjemnego głosu Rocha Siemianowskiego byłem w totalnie zaskoczony rozwiązaniem fabuły. A podchodząc do kolejnych części serii wrażenie po zakończeniu pierwszego tomu tylko się pogłębia.

Tytuł polecam wszystkim. Fanom fantastyki bo to kawał dobrej roboty. Sceptykom bo pomimo tematyki obcych jest mało a sama historia jest na tyle przystępna, że każdy może skończyć książkę zadowolony z lektury.

W każdej kategorii książek znajdzie się coś uniwersalnego i lekkiego  co można polecić dowolnemu czytelnikowi. Tak jak w s-f jest to Ender tak w fantasy może to być Tkacz Iluzji (wydany również w dłuższej formie jako Kroniki Drugiego Kręgu). Obie serie polecam szczerze wszystkim bo dają naprawdę dużo dobrej zabawy.

Księga Tęsknoty.



Leonard Cohen. Pieśniarz, bard, poeta. Jeden z najwspanialszych głosów na świecie. Głębia tekstów piosenek w połączeniu z hipnotyzującym niskim głosem tego starszego pana daje w efekcie sztukę niesamowitą. Wszyscy znają Cohena pieśniarza, jednak niewielu wie, że jest on również pisarzem i poetą. W 1956 wydał swój pierwszy tom poezji Porównajmy mitologie którym po raz pierwszy w ogóle dał znać o sobie. Jego pierwsza powieść Ulubiona gra pojawiła się w 1963 roku a dopiero cztery lata później zadebiutował wokalnie płytą Songs of Leonard Cohen

Dziś, dzięki Domu Wydawniczemu Rebis mam przyjemność opowiedzieć wam o Księdze Tęsknoty. Dziesiątym w kolejności wydania tomie poezji Cohena. Pierwszy raz wydane w 2006 teraz w dodruku. Tom ten jest wyjątkowy z dwóch powodów. Po pierwsze jest to kontynuacja wydanej w 1984 roku Księgi Miłosierdzia będąca swoistym podsumowaniem jego życia. Po drugie Księga Tęsknoty jest pierwszym tomem w którym poza tekstami dołączone są również ilustracje wykonane przez autora.

Jako wzrokowiec, esteta i czepialski muszę na początku zwrócić uwagę na dwie  rzeczy. Samo wydanie książki jest bardzo dobre. Solidny papier, twarda oprawa i obwoluta. Jednak jest coś co mi się w polskim wydaniu wyjątkowo rzuciło w oczy. Zdjęcie Autora na okładce. W oryginalnym wydaniu Amerykańskim klimatyczne swoją drogą zdjęcie Cohena zajmuje ok 1/4 okładki dzięki czemu jego kiepska jakość nie razi w oczy. Niestety ktoś kto odpowiada za polskie wydanie nie miał chyba pomysłu na wypełniacze tekstowe okładki i żeby zapełnić dziurę rozciągnął zdjęcie na prawie całą stronę co niestety sprawia, że pierwsze co widać to jedna wielka pikselowa papka. Druga sprawa to tłumacz. Daniel Wyszogrodzki odpowiadający za tłumaczenie wszystkich tekstów jako tłumacz został w książce niemal całkowicie pominięty. Gdybym się nie skupił nad tematem to przeoczyłbym na powtórzonej ilustracji okładkowej w środku książki wzmiankę o tłumaczu. Jest to o tyle irytujące, że facet który naprawdę srogo napracował się nad tą książką został niemal całkiem pominięty a gość który jedyne co zrobił to zepsuł okładkę jest ładnie wymieniony bo zrobił „opracowanie graficzne okładki”. Nieładnie. 

Ale nie o tym przecież powinienem mówić, Leonard Cohen poeta. Księgi tęsknoty nie można właściwie całkiem nazwać tomem poezji. Jest to zbiór, wierszy, tekstów piosenek i luźnych tekstów które autor pisał na przestrzeni wielu lat. Dodatkowo wszystko to okraszone jest zbiorem odręcznych notatek i grafik które przede wszystkim przedstawiają karykatury jego samego. Co do treści to widać mocno wpływy miejsc w których przebywał przez długi czas. Jednym z najwyraźniejszych jest klasztor zen na Mound Baldy w którym Cohen przez kilka lat szukał kontaktu z B-giem (pisownia oryginalna) i oświecenia. Niestety co widać w tekstach nie udało mu się. Może to i lepiej bo jeszcze stracił by ten swój erotyczno nostalgiczny klimat tekstów.

A o czym On właściwie pisze? Pisze o życiu. O tęsknocie, szczęściu, miłości, poszukiwaniu i wszystkim tym co ulotne. Wszystkim tym co przez lata sprawiało, że stawał się tym tajemniczy starszym panem z niesamowitym głosem. Niektóre teksty zawierają się dosłownie w dwóch trzech zdaniach. Niektóre rozciągają się na dwie strony. Ale wszystkie mają w sobie to specyficzne Cohenowe coś. Czasem tylko trzeba wziąć poprawkę na dwie rzeczy. Cohen w wielu tekstach pisze o zażywaniu różnych substancji i momentami je czuć. Przy niektórych tekstach musiałem się zatrzymać i zacząć od początku zastanawiając się o co mu cholera chodzi.. On to chyba pisał na jakimś kwasie. A potem dostaję teksty które sprawiają, że zatrzymujesz się i myślisz sobie, tak to jest to. To jest ważne i głębokie. Z niektórymi tekstami jest też inny problem. A może to właściwie nie jest problem tylko zaleta. Kiedy słuchamy Cohena jedną z pierwszych rzeczy które rzucają się w oczy jest tempo. Spokojne, powolne. I tak też powinno się czytać jego teksty. Nie rzucać się na całość od razu a sięgać po nie raz na jakiś czas, żeby przeczytać je sobie powoli i spokojnie poświęcając się refleksji. Sam mam to do siebie, że jak zaczynam czytać to powoli się rozpędzam i mi to nie przeszkadza. Jeśli lektura jest wciągająca to ok. Przy Księdze Tęsknoty sam się stopowałem. Nie raz wracałem do jakiegoś tekstu, żeby przeczytać go jeszcze raz powoli wyobrażając sobie w głowie jego głos. Zdecydowanie przyjemniejsze podejście do jego twórczości. Czytanie Cohena na szybko uważam za jawną zbrodnię.


Księgę Tęsknoty polecam wszystkim. Każdy potrzebuje zatrzymać się na chwilę, wyciszyć i zastanowić nad sensem życia. Cohen przekazując nam swoje słowa sprawia, że taki przystanek staję się zdecydowanie przyjemniejszy.

Na krawędzi.

Wydana nakładem Znaku Na krawędzi: Moja opowieść Richarda Hammonda, a właściwie Richarda i Mindy Hammond to opowieść która mocno mnie zaskoczyła i poruszyła. Znając życiowe poczynania Hammonda (zwanego też Chomikiem ze względu na swój wzrost i często bujną czuprynę) spodziewałem się historii o kolejnych jego podbojach i przygodach. Pełnych adrenaliny wariactwach których finałem była przejażdżka jednym z najszybszych pojazdów lądowych na świecie. Pojazdem w którym przy prędkości ponad 400 km/h pękła opona doprowadzając do tragicznego wypadku z którego jakimś cudem uszedł żywy.

Hammonda większość ludzi zna z bardzo specyficznych programów, motoryzacyjnego Top Gear oraz naukowego Brainiac. Książka którą dostałem do rąk dzięki Archer związana jest mocno z tym pierwszym, motoryzacyjnym. Na początku poznajemy szybką historię jego dzieciństwa, rodzącej się pasji do motoryzacji i adrenaliny. Dowiadujemy się jak wyglądała droga do sławy (czyli jak to się stało, że znalazł się w Top Gear). O jego najlepszej pracy na świecie w której może spełniać niemal wszystkie swoje chłopięce marzenia, szalone pomysły. Jak jego uzależnienie od adrenaliny znajduje swoje ujście. Aż w końcu trafiamy do głównego dania.

20.9.2006 roku. To w tym dniu Hammond dostaje szansę zrobienia jednej z najbardziej szalonych rzeczy w programie oraz własnym życiu. Dostaje do testów jeden z najszybszych pojazdów lądowych. Konstrukcja którą tylko szaleńcy mogli wymyślić a jeszcze więksi szaleńcy odważą się do niej wejść. Pojazd który w zdecydowanej większości składa się z ogromnego silnika odrzutowego. Dobudowana kabina składająca się z klatki bezpieczeństwa, fotela, kierownicy i kilku przełączników wyzwalających moc bestii. Pojazd który w ciągu kilku sekund rozpędza się do prędkości 200 km/h.
20.9.2006 17:30 i 33,08. Dokładnie w tym momencie Richard godzi się z tym, że właśnie w tej chwili poznał odpowiedź na pytanie jak umrze. 

Znajdujemy się w około jednej trzeciej książki i właśnie tu, w chwili kiedy świadomość Richarda gaśnie, prowadzenie przejmuje osoba którą poza Chomikiem wypadek dotknął najbardziej. Mindy, żona Richarda i matka jego dwójki dzieci dostaje telefon o wypadku jej męża, że powinna jak najszybciej dotrzeć do szpitala. Poznajemy niesamowicie przejmującą historię kobiety której mąż i ukochany ojciec jej dwóch córek otarł się o śmierć. Historię walki o jego życie i zachowanie jego osobowości która mogła zostać zniszczona w wyniku uszkodzeń mózgu jakich doznał w wypadku. Opowieść Mindy jest niezwykle szczera i pokazuje nam co się dzieje z człowiekiem który przeżył tak straszne wydarzenia i co wtedy dzieje się z jego najbliższymi. Jak nierówna jest walka z chorobą i ciężki powrót do zdrowia i normalnego życia. Pobyt w szpitalach, ograniczone kontakty z córkami, długa rehabilitacja.

Pod koniec do głosu wraca również Hammond który opisuje czas rehabilitacji swoimi oczami i opowieść prowadzona jest na dwa głosy co dodatkowo wzmacnia przedstawiany obraz i pokazuje niesamowitą więź jaka łączy tą parę.

Książka napisana jest bardzo fajnym językiem i naprawdę mocno rozbudza emocje. Sam byłem naprawdę pod wielkim wrażeniem, ile uczuć i emocji może wywołać książka która w sumie miała być czytadłem od faceta dla facetów. Jak już do niej zasiadłem to ciężko było się oderwać. Ze spokojem serca mogę polecić ją właściwie każdemu. Od razu jednak ostrzegam tych z was którzy mają miękkie serca - przygotujcie sobie chusteczki na opowieść Mindy. Mogą wam się przydać a nie będziecie chcieli przerywać lektury.

Once upon a time...

(Once Upon a Time...) Dwano, dawno temu a dokładnie w 2004 roku w głowach dwóch scenarzystów Edwarda Kitsisa i Adama Horowitza (odpowiedzialnych za takie hity jak Zagubieni czy Tron: Dziedzictwo) zrodził się niesamowity pomysł na serial opowiadający o podróżach między baśniowymi światami. Pomysł nie trafił na podatny grunt i został schowany do szuflady a twórcy zajęli się innymi sprawami. Po latach odkurzyli pomysł i z pomocą amerykańskiej stacji ABC w 2011 zrealizowali jedną ze swoich najbardziej szalonych wizji.

Pisałem niedawno, że twórcom coraz częściej brak pomysłów i sięgają po stare sprawdzone historie aby odrobinę je odświeżyć i podać w bardziej nowoczesnej formie. Czasem wychodzi to fatalnie, czasem nieźle jednak oryginalności w tym niewiele. Zdarzają się jednak wyjątki. Zazwyczaj jest tak, że scenarzysta bierze jakąś sprawdzoną baśń i przenosi ją w nowsze realia. Nie w tym przypadku. Przynajmniej nie do końca. Twórcy Dawno, dawno temu zerwali z tym szablonem i sięgnęli nie po jedną, nie po dwie a po niemal wszystkie baśniowe opowieści. I nie, nie przenieśli ich do naszych czasów. A właściwie to przenieśli, jednak nie tak jak wszystkim by się wydawało. Nie jest to luźna adaptacja zachowująca tytuł i wybrane motywy oryginału.

Pamiętacie Królewnę Śnieżkę? No jasne, że pamiętacie. To chyba najbardziej znana baśniowa postać. No i oczywiście jej konflikt ze Złą Królową w wyniku którego Królewna ucieka do lasu i chowa się w towarzystwie krasnoludków. To wszystko pojawia się w serialu i to w prawdziwie baśniowym świecie. A co powiecie na to, że Śnieżka może mieć jako sojusznika Czerwonego Kapturka? I Wróżkę Chrzestną. I Gepetto. I Mulan. Twórcy tego serialu w niesamowity sposób połączyli ze sobą niesamowitą ilość baśniowych światów i postaci. A jak by komuś było mało to mniej baśniowe światy też się pojawiają. Nie chcę wam za wiele zdradzać ale wiedzcie, że on żyje! Żyje! Żeby jednak nie było musi być do tego wszystkiego bardziej nowoczesne podejście. Jak się okazuje w pierwszym odcinku, historia jest prowadzona dwutorowo. Główna historia dzieje się w ustronnym miasteczku Storybrooke znajdującym się w naszym realnym, pozbawionym magii świecie. W świecie baśni zaś trafiamy w ramach retrospekcji.

Ale zaraz, zaraz zapytacie. Jak to świat realny i retrospekcje w świecie baśni? Dokładnie tak. Serial zaczyna się od sceny w której jedenastoletni Henry Mills puka do drzwi dwudziestoośmioletniej Emmy Swan. Chłopiec oznajmia, że jest jej oddanym do adopcji synem. Zaraz potem pokazuje jej swoją starą księgę baśni i próbuje przekazać, że mieszka w miasteczku w którym wszystkie postaci bajkowe zostały uwięzione przez klątwę Złej Królowej. Emma ma być według niego jedyną nadzieją dla wszystkich aby zerwać klątwę ponieważ jak twierdzi jest ona zaginioną córką Królewny Śnieżki. W ten sposób trafia ona do Storybrooke. Pierwotnie aby oddać Henrego jego obecnej matce, jednak na miejscu postanawia zachować kontakt z chłopcem i pozostać w miasteczku na dłużej. W ten sposób rozpoczyna się ciąg wydarzeń który pokazuje jej, że miasteczko i jego mieszkańcy naprawdę nie są do końca zwykli.


W każdym odcinku zobaczymy losy bohaterów dążących do rozwiązania tajemnicy miasteczka i zerwania klątwy. Poznajemy także historię postaci którymi mieszkańcy byli w czasach z przed klątwy. Dowiadujemy się jak doszło do powstania klątwy i jakie są powiązania między naprawdę godną podziwu kawalkadą postaci baśniowych. Główna historia toczy się wokół losów Królewny Śnieżki, Księcia Uroczego, Emmy, Henrego, Złej Królowej i moim zdaniem najlepszej postaci w całej serii Rumpelstiltskina. Serial jest wart obejrzenia już tylko dla jego postaci. Ale jak zaczniecie oglądacie to uwierzcie, że tak jak ja będziecie niezwykle ciekawi w jaki sposób twórcy połączą losy poszczególnych baśniowych bohaterów. I kto się jeszcze pojawi. Twórcy zdają się nie znać ograniczeń a niektóre postaci jak i połączenia ich z główną historią bywają sporym zaskoczeniem. W serialu można znaleźć naprawdę wiele smaczków które są mocnym nawiązaniem do oryginalnych historii. Największą kopalnią tych smaczków jest antykwariat Pana Golda w którym można zobaczyć całą masę przedmiotów mogących zapowiadać kolejne postaci. Serial polecam mocno a jeśli pierwszy sezon nie był dla was wystarczająco dobry to uwierzcie, że drugi przebija go we wszystkim.

Czytanie o pisaniu, pisanie o czytaniu.

Czytam książki. Tak. Należę to tego malejącego grona. Jestem jednym z tych pasjonatów którzy nie mogą wchodzić do księgarń ani przechodzić koło wyprzedażowych stosów w dużych sklepach bo od razy wychodzą z książką (a w skrajnych przypadkach z piętnastoma.. ). Uwielbiam siedzieć sobie w fotelu i podziwiać grzbiety tych wszystkich książek które zbierałem przez lata i napawać się ich widokiem. Lubię też mówić i dzielić się swoimi opiniami o książkach mając niesamowitą satysfakcję kiedy ktoś skusił się na pożyczenie jednej z moich książek celem przeczytania a potem oddał ją mówiąc, że chce więcej. Namówiony przez Archer zacząłem przekazywać swoje opinie publicznie na jej blogu. Przyznam, że kiedy pojawia się odzew na moje posty to czuję dużą przyjemność (dlatego nie wybaczę wam tylko jednego komentarza pod wpisem o „Drewnianym mieczu”! Wy nieczułe dranie!). Jeśli gdzieś słyszę negatywne opinie to tym bardziej motywuje mnie to do poprawiania swojego warsztatu. A do dzisiejszego wpisu zmotywowały mnie teksty ukazujące się w ostatnich dniach w sieci rozpoczęte mocno znienawidzonym już tekstem Pauliny Małochleb.

Internet to wspaniałe miejsce. Niesamowity wynalazek który wyniósł wolność słowa i kontakty między ludzkie na zupełnie nowy niespotykany dotąd poziom. Dzięki niemu każdy z nas może dzielić się swoimi opiniami dosłownie z każdym. Już nie trzeba szkolić się latami, przynosić kawy redaktorom i wykonywać tysiąca innych nic nie znaczących czynności aby któregoś dnia, może, łaskawie móc przeczytać akapit ze swojego tekstu w jakimś poczytnym piśmie. Obecnie wystarczy w 3 minuty założyć bloga i już masz swoje własne czasopismo. Nie musisz kończyć nawet podstawówki. Ważne, że chcesz pisać. Nie musisz mieć nawet internetu. Są miejsca gdzie możesz z niego skorzystać. Jeśli masz pomysł możesz pisać swoje opinie w najróżniejszej formie. Możesz pisać recenzje wierszem. Możesz pisać listy do przyjaciółki. Możesz też skorzystać z najbardziej utartych standardów wypowiedzi a potem doskonalić swój warsztat aż kiedyś odważysz się na zmianę stylu. Albo nie. Nikt cię nie zmusza. Jeśli masz szczęście to ludzie zaczną czytać twoje wypociny a może nawet i komentować. Co piszesz i jak piszesz zależy tylko od Ciebie. Czy ktoś to będzie czytał to już inny temat. Możesz pisać dla samej przyjemności pisania i dzielenia się tym pisaniem. Możesz też pisać tak żeby czytało to jak najwięcej osób. Ale to ostatecznie od odbiorcy zależy czy zostanie z tobą na dłużej czy nie.

Jak pisze w swoim artykule Pani Paulina są dwa główne nurty piszących o książkach tylko wydaje mi się on trochę nietrafiony. Dzielenie na stosikowców i niestosikowców, uważam za pomyłkę. Ludzie którzy piszą o książkach piszą o nich w zdecydowanej większości dlatego, że lubią czytać. Oczywiście zdarzają się wyjątki w których ktoś dostaje do przeczytania książkę bo trzeba o niej napisać bo wszyscy piszą. Ale nie o nich teraz. Każdy kto czyta książki i o nich pisze jest w pewnym sensie stosikowcem. Nie zawsze pokazuje to wprost, jednak pisząc o danym tytule automatycznie dodajemy go do naszego stosu który jest zbiorem napisanych już artykułów. Mój podział jest inny. 

Są profesjonaliści i amatorzy. Jedni piszą i na tym zarabiają często pisząc rozległe analizy ambitnych czy naukowych tytułów. Są też jednak profesjonaliści którzy piszą próbując przekonać odbiorcę przedstawiając swoje prywatne spostrzeżenia i uczucia z czytania. Są też amatorzy którzy piszą skomplikowane analizy. Jednak większość amatorów to osoby które zwyczajnie lubią dzielić się swoimi opiniami o przeczytanych książkach (do tych zaliczamy się między innymi ja i Archer, reszta zapaleńców znajduje się po prawej stronie tego tekstu). Nikt nam za to nie płaci. Zdarza się, że jak ktoś pisze dobrze i ma już jakieś grono odbiorców to interesują się nim wydawnictwa. Te jednak nie płacą za teksty. Zwyczajnie im się to nie opłaca. Wydawnictwa przesyłają piszącym czytelnikom książki. Najwyższym zaszczytem jest kiedy dostaniesz jakiś egzemplarz jeszcze przed ostatecznym wydaniem. Co ważne, takie podejście wydawnictw nie obliguje Cię automatycznie do pisania pozytywnych opinii. Może się okazać, że książka Cię rozczarowała. Jeśli amator napisze coś niepochlebnego co spotka się ze złym odbiorem to nikt nie utnie mu premii. Co najwyżej dane wydawnictwo nie wyśle mu więcej książek (co raczej rzadko się zdarza). Ale przecież to amator który zaczął od czytania własnych czy też wypożyczonych książek. Amator dalej będzie pisał o książkach które przeczytał i które mu się podobały. Profesjonalista może dostać zlecenie na napisanie pozytywnej opinii bo takie jest zapotrzebowanie i za to mu płacą. Amator nie ma nad sobą, żadnego redaktora który miałby coś nakazać. Amator może pojechać po bandzie. Jeśli komuś się to nie spodoba, może przestać go czytać. Amatorowi to nie zaszkodzi bo pisze przede wszystkim dla przyjemności.

Pani Małochleb zarzuca amatorom, nie przepraszam, stosikowcom brak stylu, wyczucia i zamknięcie się w ogólnie ustalonych szkolnych ramach wypowiedzi. Nie wiem co w tym złego. W końcu to amatorzy. Ludzie którzy mogli nie skończyć żadnej szkoły. Jeśli potrafią zachować podstawowe ramy wypowiedzi to tylko dobrze o nich świadczy bo coś jednak z nauki wynieśli. A skoro przez wiele lat ewentualnej nauki tłucze się do łba, że wypowiedź musi mieć wstęp, rozwinięcie i zakończenie które ma wyglądać dokładnie tak a nie inaczej to pretensje powinny być chyba jednak do systemu edukacji a nie do ludzi którzy tak zostali wyszkoleni. Poza tym pisanie w klasyczny sposób pozwala takiemu amatorowi nabrać doświadczenia i obycia z pisaniem. Dla niektórych może się to okazać forma w której czują się najlepiej dla innych może to być zbyt ograniczające i próbują iść swoją drogą pisząc po swojemu. Ostatecznie czy dana droga jest właściwa pokazują odbiorcy. Jeśli ktoś pisze w utartych ramach ale przekazuje wartościowe informacje czy zwyczajnie emocje a innym zwyczajnym odbiorcom się to podoba to można takiej osobie tylko przyklasnąć i życzyć powodzenia.

Osobiście nie czytam wielu blogów i mało udzielam się w komentarzach bo się w tym zwyczajnie nie odnajduję. Mam jednak kilku swoich ulubionych blogerów którzy, może i nie są najlepsi jeśli chodzi o warsztat ale przekazują istotne dla mnie informacje o napotkanych pozycjach a do tego ich gust trafia idealnie w mój. I to chyba jest tu najważniejsze. W dzisiejszych czasach osób przekazujących treści jest wiele, tak samo jak odbiorców. Dzięki temu każdy może znaleźć osobę trafiającą w nasze gusta. Różnorodność tych gustów sprawia, że każdy może pisać i znaleźć swoich odbiorców. Obwinianie internetowego amatora o brak warsztatu i besztanie go za to uważam za zwykłe buractwo. To amator. Można mu zwrócić uwagę i pomóc się doskonalić ale to wciąż tylko amator. Jeśli nam się nie podoba możemy zamknąć stronę i szukać kogoś kto może pisać tysiąc stronicowe traktaty na temat stupięćdziesięcio stronicowej książki. Nie narzucajmy komuś swoich wartości. Żyjemy w czasach w których każdy może tworzyć co mu się podoba i nie przejmować się innymi. Obrażanie kogoś za to, że nie jest tak dobry i wyedukowany jak my pokazuje jak bardzo jesteśmy ograniczeni. 

Dziękuję za uwagę,

Osobisty Mężczyzna.

Ciotki.

Moje drogie Blogerki!

Duużo czas minęło od spotkania Śląskich Blogerek Książkowych na którym dzięki uprzejmości waszej i Wydawnictwa M stałem się posiadaczem książki Ciotki Anny Drzewieckiej. Trochę mi zeszło ale to wszystko wina kota. Zuza stwierdziła, że ma pierwszeństwo i przywłaszczyła sobie książkę. Ale ta w końcu trafiła do mnie i śpieszę z relacją.

Anna Drzewicka jako dorosła kobieta i autorka pozostaje dla mnie tajemnicą. Po trzech minutach intensywnego googlowania nie znalazłem nic konkretnego na jej temat. Jednak Anna Drzewiecka jako dziecko i młoda kobieta to już inna historia. Książka powstała jako zbiór wspomnień małej dziewczynki opowiadany już jako dorosła kobieta. Ciotki to w dużej części opowieść o dziewczynce dorastającej w dość sporej rodzinie z długą historią. A jest o czym opowiadać. Początek książki w przystępny sposób opowiada historię trzech pokoleń rodziny. Historie którą udało się uzbierać i zapamiętać autorce kiedy była jeszcze młodą i ciekawą świata dziewczyną. Gdy docieramy do opowieści o tytułowych Ciotkach zaczyna się robić jeszcze ciekawiej. Ciotek było osiem i to nie byle jakich. Każdą z nich poznajemy w osobnym rozdziale taką jaką widziała je autorka w swoich młodych latach. Opowieści te mogą wydawać się czasem infantylne ale o to częściowo autorce chodziło. O pokazanie świata jaki widziała wychowująca się w zupełnie jeszcze innym świecie. Ostatnia część książki to wspomnienia o przyjaźniach, zwierzętach i miejscach szczególnych dla jej serca.

Za Ciotki zabrałem się z dużą dawką rezerwy, bo w końcu to miało być babskie czytadło. No ale jako oficjalna blogerka nie mogę się wymigiwać takim argumentem. Sto pięćdziesiąt stron to dość niewiele i czytanie poszło szybko. Tym bardziej, że jest ona napisana przyjemnym językiem. Historia jest opowiedziana w taki sposób, że mimo iż nie jest to coś szczególnie odkrywczego to każdy z nas odnajdzie w niej trochę siebie. Siebie z przed lat. Młodego dzieciaka zafascynowanego światem. Autorka dzieli się z nami cząstką siebie i dzięki temu skłania do refleksji nad swoim dzieciństwem. Czytając tę książkę łatwo uciec do własnych wspomnień i to chyba jest najmocniejszą stroną tej opowieści.

Książkę polecam wszystkim (nie tylko Blogerkom). Myślę, że najlepiej wybrać ciepłe popołudnie, usiąść na balkonie, w ogródku czy ulubionym fotelu, przygotować kieliszek wina i udać się w przyjemną i odprężającą podróż do świata wspomnień autorki (a zapewne i swoich). Polecam też przygotować notes lub ołówek do zaznaczania bo myśli do zapamiętania w książce jest sporo.

Pozdrawiam,
Osobisty Mężczyzna. 

p.s.
Tu miało stać zdjęcie okładki ale kot usilnie twierdzi, że to jednak jej książka i niebedzie zdjęcia. 

Brylantowy Miecz, Drewniany Miecz.


k2 37rhwejkflc09843iflksdjf 8ouj sd
Ekhem.. Troszkę mi się zakurzyła klawiatura od ostatniego razu. Wszystko przez Brylantowy Miecz Drewniany Miecz Nika Pierumowa. W trakcie czytania stała się rzecz straszna, dostałem więcej książek które bardzo chciałem przeczytać. To było złe bo Miecze z książki którą chcę przeczytać stały się książką którą przeczytać muszę... Jak się później okazało nie był to jedyny problem. Książkę kupiłem jako fajnie zapowiadające  się czytadło fantasy na jedno podejście. Nie udało się... Jak się okazuje Pierumow zrobił co najmniej siedem części (przełożonych na język angielski).

Nik Pierumow to jeden z najbardziej znanych fantastów Europy który zasłynął pisząc książki, których akcja działa się w Tolkienowskim Śródziemiu. Ma na swoim koncie kilka serii na potrzeby których stworzył swoje własne uniwersa. Jedną z nich są Kroniki Przełomu których pierwszy tom to wspomniany wcześniej Brylantowy Miecz Drewniany Miecz.
Autor ma talent do budowania niezwykłych i złożonych światów z bogatą historią oraz mnóstwem istot. W tym konkretnym trafiamy w sam środek intrygi mogącej całkowicie odmienić losy wszystkich ras. A jest ich tu sporo. Słyszymy o klasycznych elfach, spotykamy krasnoludy i ludzi oraz całą gamę wymyślonych przez Pierumowa istot takich jak leśni Danu czy wojowniczy i honorowi Tavi.

Trzon historii opiera się o cztery niezależne postaci które w, skutek niefortunnych kolei losu trafiają w sam środek wydarzeń powoli poznając szczegóły intrygi która doprowadzić ma do przełomu. Wszędzie panoszą się magowie siedmiu zakonów którzy mają władzę absolutną. Jest młody Imperator, marionetka w rękach magów który dość już ma bycia poniżanym przez magów. Spotykamy dziewczynę Danu która musi sobie radzić jako niewolnik w świecie zdominowanym przez ludzi. Poznajemy Fesa, niedoszłego adepta magii który ostatecznie stał się jednym z najlepszych członków Szarej Ligi. Trafiamy na Tavi która para się zakazaną dla większości magią. Pojawia się też postać Zamkniętego który z lochów obserwuje i popycha wydarzenia w odpowiednim kierunku. Każdy z nich ma mocno zarysowaną osobowość i bogatą historię która ostatecznie stawia bohatera na ścieżkach prowadzących do Przełomu. No może poza Zamkniętym o którym dowiadujemy się naprawdę niewiele. Ale też on najbardziej przypadł mi do gustu ze swoją tajemniczością i Mocą.

Każdy z bohaterów podąża swoją ścieżką niezależnie, nie wiedząc o istnieniu pozostałych a z ich przygód powoli dowiadujemy się jak wyglądała brutalna historia świata w którym ludzie w wieloletnich krwawych wojnach przejęli panowanie nad prawie całym światem tępiąc i niemal całkowicie wyniszczając pozostałe rasy. Poznajemy plan Imperatora jak z pomocą Szarej Ligii pozbyć się magów. Dowiadujemy się jak magowie chcą zdobyć władzę absolutną. Poznajemy też legendy o dwóch mieczach. Immelstron - drewniany miecz który rodzi się z wnętrza magicznego drzewa. Dragnir - brylantowy miecz wydobywany z najgłębszego dna krasnoludzkich kopalń. Według legend raz na sto lat miecze te pojawiają się na świecie pozwalając na odwrócenie jego losów. I właśnie teraz jest ten czas kiedy oba z nich się pojawiają.

Przez całą niemal książkę buduje i zawiązuje się akcja. Poznajemy bohaterów i świat, żeby dosłownie na ostatnich stronach, na ulicach stolicy Imperium zaczęła się walka mogąca zmienić wszystko. I właśnie wtedy opowieść się przerywa. Tak. Nie poznajemy rozwiązania. Książka ma 493 strony na może dziesięciu zaczyna się porządna akcja i koniec... Koniec pierwszego tomu. I wszystko było by ok gdyby nie fakt, że kolejny tom w Polsce nie ma jeszcze nawet zapowiedzi... A tomów jest co najmniej siedem... To straszne bo mimo niezbyt wartkiej akcji książka niesamowicie wciąga a do bohaterów naprawdę można się przywiązać. I co do cholery jasnej robią te miecze?! Chyba najwyższy czas zacząć czytać książki w języku angielskim bo ta ciekawość mnie zeżre. Jeśli lubicie historie zamknięte to w najbliższym czasie nie jest to pozycja dla was. No chyba, że znacie języki. 

sobota, 12 października 2013

Steve Jobs


Steve Jobs to niezaprzeczalnie jedna z największych ikon popkultury, legenda marketingu i niezwykły wizjoner. Przez lata przekonywał ludzi, że można zrobić więcej i lepiej niż ktokolwiek mógł by przypuszczać. Stojąc za sterami firmy Apple osiągnął w biznesie niemal wszystko. Historia jego życia dla wielu jest ciekawym tematem i wiele też powstało książek firmowanych jego nazwiskiem. Niestety, zdecydowana większość z Jobsem związku ma tyle, że na okładce zostało użyte jego nazwisko w celu podniesienia sprzedaży losowego gniota z dziedziny marketingu czy IT. Osobiście przeczytałem lub chociaż przejrzałem wiele z nich i z czystym sercem mogę polecić tylko dwie. iCon. Steve Jobs: najbardziej niezwykły akt drugi w historii biznesu oraz Steve Jobs by Walter Isaacson to pozycje z których każdy (nie tylko fan Apple) powinien przeczytać chociaż jedną.

iCon to książka prawie legenda. Nieautoryzowana biografia obejmująca okres od młodości do wyrzucenia Go z własnej firmy a potem wielkiego powrotu do Apple. Zawierała wiele wypowiedzi ludzi związanych z Jobsem i jego pracowników. Ukazany został obraz niezwykle inteligentnego wizjonera twardego negocjatora i niezwykłego tyrana. Obraz przedstawiał Jobsa jako osobę równie dobrą jak złą co wyjątkowo mu się nie spodobało. Zapałał tak wielką nienawiścią do tej książki, że w pewnym momencie została ona absolutnie zakazana w kreowanym przez niego świecie Apple. Żaden oficjalny sprzedawca nie mógł posiadać tego tytułu w swojej ofercie. Krążą legendy, że gdzieś w Europie jedna z sieci sprzedawała iCon co tak rozgniewało Jobsa, że skazał firmę na banicję i całkowicie odciął ją od dostaw sprzętu a to finalnie doprowadziło do ich upadku.

Steve Jobs by Walter Isaacson to już inna historia. Pod koniec swojego życia Jobs męczony chorobą starał się doprowadzić do stanu w którym jego największe osiągnięcie, firma Apple mogła działać w pełni sprawnie bez niego. W tym samym czasie stwierdził, że nadszedł czas pozostawić po sobie coś jeszcze. Wybrał Waltera Isaacsona na swojego niemalże spowiednika. Był to pierwszy raz kiedy Jobs dał komukolwiek z zewnątrz możliwość opisania jego życia i co jeszcze ciekawsze autor dostał wolną rękę w tym jak przedstawi jego osobę. Steve w żaden sposób nie chciał nawet ingerować w proces twórczy. Choć jak opisuje sam Isaacson często musiał wyciągać z niego informacje prawie na siłę lub długo negocjując.

Jobs był osobą która miała niesamowity talent w dobieraniu odpowiednich słów do sytuacji. Zmysł marketingowy którego zazdroszczą mu niemal wszyscy. Potrafił wytwarzać wokół siebie swego rodzaju bańkę po wejściu do której nie dało się już wyjść. Każdy zatapiał się w wizji Steva.

W tym miejscu miałem napisać kilka słów o jego życiu ale to jest niewykonalne. Po trzech próbach napisania skrótu musiałem zaczynać od nowa bo rozrastał się niesamowicie. Jobs to człowiek o którym nie da się powiedzieć w krótkiej notce na blogu. Dlatego polecam wszystkim przeczytanie jednej z wymienionych wyżej książek. Na zachętę przytoczę więc tekst który Jobs napisał do pierwszej reklamy Apple po swoim powrocie do firmy w 1996 roku.

„Oto ludzie szaleni. Niedopasowani. Buntownicy. Twórcy kłopotów. Okrągłe kołki w kwadratowych dziurach. Ci, którzy widzą rzeczy inaczej. Nie lubią zasad. I nie mają respektu dla obecnego stanu rzeczy. Możesz ich chwalić, nie zgadzać się z nimi, cytować ich, nie wierzyć im, wychwalać, albo oczerniać ich. Jedyną rzeczą, której nie możesz zrobić to ignorować ich. Ponieważ oni zmieniają rzeczy. Wynajdują. Wymyślają. Leczą. Odkrywają. Tworzą. Inspirują. Pchają rasę ludzką do przodu. Może oni muszą być szaleni. Jak inaczej mógłbyś wpatrywać się w puste płótno i widzieć dzieło sztuki? Albo siedzieć w ciszy i słyszeć piosenkę, która nigdy nie została napisana? Albo spoglądać na czerwoną planetę i widzieć 'laboratorium na kołach'? Podczas gdy niektórzy widzą ich jako szalonych, my widzimy geniuszy. Ponieważ ludzie którzy są wystarczająco szaleni aby myśleć, że są w stanie zmienić świat, są tymi, którzy to robią.”

Audioczytacz


Drodzy czytelnicy! W ten jakże pogodny dzień przyszło mi napisać dla was poniższy tekst. Wena to złośliwa kochanka która porzuca nas kiedy tylko ma na to ochotę. Nie patrzy się na nasze cierpienia. A kiedy już leżymy zwinięci w kącie szlochając ostatkiem sił, ona pojawia się jak gdyby nigdy nic. Macha do nas zachęcająco, zapraszając a my bez zastanowienia stajemy do tego szalonego tańca. Ja stawiam pierwsze kroki po przerwie.

W ostatnim czasie nie dość, że praktycznie nic nie napisałem to i mało przeczytałem. Jest trochę książek do zrecenzowania jeszcze z poprzedniego tańca ale one muszą poczekać na swoją kolej. Żeby nie było, jako nałogowy książkocholik wciąż mam kontakt z książkami  choć w trochę innej formie. Zacząłem słuchać audiobooki. Tak. Zdradziłem papier. Ale nie stawiajcie mnie jeszcze na stosie. Przyrzekam wam, że książki będę czytał nadal. Wciąż jest jeszcze tyle pozycji których nie mógł bym sobie darować gdybym miał ich wysłuchać albo zignorować. Chociażby „Wojna w blasku dnia” którą czytam na papierze w tej chwili. 

Jak pewnie większość z was audiobooki traktowałem jako jakiś dziwny i nieistotny wybryk natury, z którym nie potrafiłem się oswoić. Jak tu się na tym skupić i w ogóle. Ostatnio jednak wszystko się zmieniło. Z jednej strony w obecnej pracy przez niemal całe 8 godzin nie wymagające wielkiego skupienia słuchałem muzyki. Z drugiej, w moje ręce wpadł audiobook „Gra o Tron” wydany w dość specyficzny sposób. Dodałem jedno do drugiego i zacząłem eksperyment słuchanie książek w pracy. Okazał się on wielkim sukcesem. Od naszego ostatniego spotkania zaliczyłem już ok 30 książek (w tym 2 na papierze). Ale jak mi się to udało? Przecież nie da się słuchać książek i wiedzieć co się słucha. A może?

Audiobooki możemy podzielić na trzy główne typy. Teatr jednego głosu, słuchowisko i superprodukcja. Jak można się domyślić pierwszy typ to zwykłe czytanie książki przez lektora. Najłatwiej taki przygotować więc i najwięcej pozycji mamy właśnie w tej formie. Niestety w tym formacie na odbiór książki wpływ ma nie tylko treść, ale i głos czytającego. Kilka tytułów które chciałem zaliczyć w tej formie odpuściłem sobie właśnie przez fatalny głos lektora. Słuchowisko to zazwyczaj produkcja robiona na potrzeby radia gdzie kilku aktorów odgrywa książkę na role (często jeden aktor gra kilka głosów). Najciekawsza jest jednak superprodukcja i to jej zawdzięczam powodzenie eksperymentu. W przypadku superprodukcji każda postać ma swojego aktora a na dokładkę wszystko jest udźwiękowione. Prawie jak film co pozwala łatwiej wczuć się w klimat. Niestety ze względu na złożoność realizacji jest to najrzadziej dostępna wersja. W przypadku rzeczonej „Gry o Tron” udział w realizacji brało 86 aktorów. To robi wrażenie. A co powiecie na „Bożych bojowników” Sapkowskiego na 190(!) głosów? Ale jak się tego słucha zapytacie?

Swoją przygodę zacząłem od superprodukcji. Stwierdziłem, że jeśli miał bym się rozproszyć to zdecydowanie łatwiej będzie mi wrócić do słuchania kiedy mogę rozróżnić głosy bohaterów (głosy tła też pomagają). Parę razy wcześniej próbowałem słuchania zwykłych audiobooków ale za każdym razem wytrwałem max 5 minut. Tutaj było zupełnie inaczej. Zmieniające się głosy postaci i odgłosy otoczenia skutecznie przyciągają i zachowują naszą uwagę. Dodatkowo ponad 31 godzin z „Grą” pozwoliło mi się skutecznie przyzwyczaić do słuchania i pracy jednocześnie. Wyrobiłem sobie odruchy szybkiego pauzowania jak ktoś chciał się do mnie odezwać i tak to poszło. Teraz, po prawie trzydziestu tytułach słucham książek niemal wszędzie. W drodze do pracy, w pracy, przy gotowaniu, zmywaniu, bezmyślnym przeglądaniu internetu i do spania i wszędzie tam gdzie nie muszę się skupiać na konkretnym zadaniu. Powiecie „ty leserze zamiast sięgnąć po papier idziesz na skróty”. Nie, tak wcale nie jest. Przynajmniej nie do końca. 

Audiobook nigdy nie zastąpi Ci przyjemności z czytania prawdziwej książki i jak już wspomniałem są tytuły których za nic nie przesłucham. Słuchanie traktuję bardziej jako możliwość zapoznania się z tytułami na które normalnie nie miałbym czasu, których zwyczajnie nie wziąłbym do ręki bo to niekoniecznie jest mój klimat. Udało mi się skończyć książki których nie przeczytałem, bo po paru stronach stwierdzałem, że tego się nie da czytać tak jest nieprzyjemnie napisane, a kiedy ktoś robi to za Ciebie okazuje się, że można przez to przejść. Dzięki słuchaniu nadrobiłem trochę zaległości, poznałem nowych świetnych autorów których teraz spokojnie mogę dodać do swoich ulubionych i po których kolejne książki chętnie chwycę. Zacząłem też, trafiać na pozycje których wcześniej sam z siebie nigdy bym nie ruszył, ale skoro mam czas na słuchanie to czemu by tego nie spróbować. W swoim odtwarzaczu zawsze mam zapas więc najwyżej puszczę coś innego. Choć taka sytuacja jeszcze mi się nie zdarzyła.

Podsumowując. Jeśli chciałbyś jednak przejść na ciemną stronę mocy i zacząć słuchać książek to polecam zrobić to według podobnego schematu jak ja. Znajdź czynność, albo czas w którym robisz coś niewymagającego dużego skupienia (jak chociażby długie dojazdy do pracy), wybierz jedną z audiobookowych superprodukcji i jeśli masz taką możliwość to przygotuj sobie słuchawki z pilotem albo odtwarzacz z łatwą do uruchomienia pauzą w przypadkach kiedy w czasie słuchania musisz się jednak komunikować z ludźmi. Szczerze polecam przemóc się i spróbować. To może poszerzyć wasze horyzonty :)